Joanna Glogaza

strona główna > artykuły

Peru: w drodze do Machu Picchu

Nasz wyjazd do Peru był mocno niejednolity nie tylko pod względem zmieniającego się jak w kalejdoskopie otoczenia, od dżungli, przez Andy, po pustynię i Pacyfik, ale również jeżeli chodzi o charakter naszego podróżowania. Od niespodziewanie ekskluzywnej dżungli, gdzie podsuwano nam pod nos egzotyczne owoce, po sypiące się miasteczko na końcu świata, gdzie jemy w budzie pod dworcem. Po pożegnaniu się z lasem deszczowym i powrotnej podróży łodzią znów wylądowaliśmy w Puerto Maldonado, jednak tym razem mieliśmy tu spędzić cały dzień – nie wracaliśmy na lotnisko, bo w ramach cięcia kosztów wybraliśmy nocny autobus do Cusco. Kiedy przeglądam teraz zdjęcia, to aż się dziwię jak to możliwe, że byliśmy tam przez cały dzień, zupełnie się nie nudząc, bo miasteczko idealnie ilustruje angielskie powiedzenie „in the middle of nowhere”. Poniżej dworzec i bar dworcowy, do którego jeszcze wrócimy.

 

Zostawiliśmy plecaki w przechowalni i ruszyliśmy odkrywać Puerto Maldonado piechotą. Pierwsze kilka kilometrów szliśmy częścią miasteczka, którą ochrzciliśmy roboczo Dzikim Zachodem. Prawie nie mijaliśmy tam ludzi, za to po ulicach plątały się psy, tu i tam spacerowały kurczaki, a do pełnego westernowego obrazu brakowało jeszcze tylko miotanych przez wiatr wyschniętych krzaków. Biegających po ulicach psów jest zresztą w Peru mnóstwo, niektóre z nich są zadbane i mają obroże, jednak większość wygląda na zupełnie bezpańską. W ciągu dwóch tygodni widzieliśmy ich kilkaset, ale nigdy nie zdarzyło nam się zobaczyć dwóch takich samych osobników. Trafialiśmy za to na tak dziwaczne połączenia ras, że aż trudno byłoby mi je tu opisać – na szczęście niektórzy przedstawiciele tych osobliwych psich krzyżówek załapali się na zdjęcia.

Mijane przez nas różnokolorowe domki przy kurzących się uliczkach prawie nigdy nie wychodziły poza poziom parteru, cechowała je za to duża kreatywność w doborze materiałów – kilka razy spotkaliśmy miks cegieł i całkiem eleganckiego tynku z drewnem, bambusem i tekturą, to wszystko na jakichś dziewięciu metrach kwadratowych frontowej ściany.

 


Stacja benzynowa i pani kasująca należność – paliwo jest w  Peru sporo tańsze niż w Europie, stąd niezwykła popularność różnego rodzaju taksówek.

W Puerto Maldonado głównymi środkami transportu są moto-riksze, odpowiedniki azjatyckich tuk tuków i małe motory czy motorowery. Jedne i drugie działają często jako taksówki i zabierają znacznie więcej pasażerów, niż mieściłoby się w granicach europejskiego rozsądku – rekord, jaki udało mi się dostrzec na jednym z motorków, to pięć osób, w tym trzy dorosłe, i mała walizka.


W końcu docieramy do centrum miasta, gdzie nareszcie pojawiają się ludzie, głównie wracające ze szkoły dzieci i dziesiątki sklepikarzy oferujących im słodycze, naklejki i inne tego typu atrakcje.

 

Zazdrościmy dzieciom i sami też kupujemy paczkę chipsów z platana (wyglądają tak) od pani z pięknymi warkoczami, siadamy w parku i spędzamy tam resztę popołudnia, czytając i planując dalszą część wyprawy.

 

W końcu zaczyna się robić ciemno, łapiemy więc rikszę i wracamy na Dziki Zachód, tuż pod dworzec, gdzie w międzyczasie przestało już być pusto i kwitnie życie towarzyskie. Pojawiły się też budki i stoiska z najróżniejszym jedzeniem, a ponieważ nie jedliśmy jeszcze tego dnia obiadu, postanawiamy skorzystać.

 

Wybieramy bar, który pojawił się na wcześniejszym zdjęciu. Po pierwsze, przyciąga nas panujący tam na wielu różnych poziomach ruch, od psów i dzieci na podłodze, po koty na belkach pod sufitem. Po drugie, pani właścicielka wita nas ze świeżo odkrojoną nogą kurczaka w ręce, wymachując nam przed nosem pazurami tej nieszczęsnej łapki przy przedstawianiu menu (jedna pozycja), wnioskujemy więc że mięso jest świeże i zamawiamy po porcji. Noga zostaje wrzucona na grilla i chwilę później z ryżem i warzywami trafia na nasz stolik. Zrobiłam klasyczny błąd i plątając się dookoła z aparatem zajrzałam do kuchni, trafiając akurat na moment moczenia brudnych talerzy w równie brudnej plastikowej misce w brunatno-zielonkawą wodą, ale wcale się tym nie zrażamy (zwłaszcza, że właśnie kończymy jeść), płacimy rachunek (5 soli, czyli ok. 5 zł) i w końcu wracamy na dworzec. Dla zainteresowanych – nic nam później nie dolegało.

Budzę się o szóstej rano i mam wrażenie, że jestem na statku podczas sztormowej pogody. Ostatnia część trasy prowadzi przez ostre górskie serpentyny, na szczęście po kilkudziesięciu minutach docieramy już do Cusco. Nie zostajemy tu jednak długo – zaraz po opuszczeniu autobusu łapiemy taksówkę i przemieszczamy się na inny, lokalny dworzec. To początek skomplikowanej operacji, która ma pozwolić nam ominąć jedyną oficjalną drogę na Machu Picchu. Do ruin można dotrzeć z Aguas Calientes, górskiego miasteczka, do którego nie prowadzi żadna droga i można się tam dostać jedynie pociągiem. Ten oficjalny, turystyczny, wyrusza z Cusco i jedzie około trzech godzin – jako że ceny za ostatnią klasę zaczynają się od dziewięćdziesięciu dolarów w jedną stronę, można śmiało umieścić go w rankingu najdroższych kolei świata. Na szczęście udaje się nam w Internecie znaleźć trasę nieco dłuższą, znacznie tańszą i zdecydowanie bardziej przygodową i jej pierwszym etapem jest właśnie lokalny autobus do Santa Maria, który łapiemy tuż po dotarciu na regionalny dworzec Santiago. Oprócz nas jadą w nim niemal sami Peruwiańczycy, a część osób wiezie ogromne zakupy albo towary na targ. Na szczęście udaje nam się uniknąć żywego inwentarza – pan z kurczakami wsiada do innego autobusu. Kierowca robi przystanki co kilka kilometrów, a jako że handel w środkach transportu publicznego jest w Peru niezwykle popularny, to jeszcze przed połową drogi przez nasz autobus przewija się magik, księgarz, niezliczeni sprzedawcy jedzenia i liści koki, prawie udaje się też dostać do środka łaciatej świni.

Znów jedziemy przez Andy – tą część podróży mam marnie udokumentowaną na zdjęciach, z jednej strony ze względu na ciasnotę autobusu i brak jakiejkolwiek stabilności, z drugiej w związku z tym, że byłam skupiona raczej na unikaniu dołączenia do wymiotującej części autobusu niż na robieniu zdjęć. Ale kiedy nasz rozklekotany pojazd wtłacza się na przełęcz położoną na 4300 m.n.p.m, wykorzystuję krótką przerwę i mimo lekkiego bólu głowy (to już dość solidna wysokość) biegnę pozachwycać się niesamowitym widokiem.

Liście koki, które pomagają pozbyć się męczących objawów choroby wysokościowej i tradycyjna chusta w tle.

Po sześciu godzinach docieramy w końcu do Santa Maria, małego miasteczka w górach, gdzie znajdujemy tzw. collectivo taxi – taksówkę, która czeka, aż zbierze się więcej ludzi jadących w tym samym kierunku. Naszym celem jest hydroelektrownia w jeszcze mniejszym miasteczku Santa Teresa, na szczęście szybko pojawia się kilku Argentyńczyków, którzy wybierają się w to samo miejsce i po dobiciu targu (10 soli za głowę) ruszamy. Jak się szybko okazuje, nasz kierowca prowadzi niczym niespełniony rajdowiec i na szutrowej dróżce na skraju wielkiego wąwozu z rwąca rzeką w dole pędzi wyprzedzając wszystkie spotkane samochody, nie zrażając się nawet świeżo przewróconym jeepem, który cudem uniknął spadnięcia w przepaść. Siedzę ściśnięta w środku i ani mi się śni wyciągać aparatu, sytuacja była jednak tak abstrakcyjna, że nawet nie pomyślałam o tym żeby się bać – dopiero później dotarło do mnie, że była to dość ryzykowna wycieczka. Po niecałej godzinie docieramy do elektrowni i trafiamy akurat na odjazd lokalnego pociągu do Aguas Calientes. Mimo, że ceny w nim są ułamkiem ceny turystycznego pociągu, dla obcokrajowców wciąż są dość wysokie (peruwiańskie koleje mają dwa typy biletów – tańsze dla localsów i droższe dla całej reszty), poza tym ostatnie kilkadziesiąt godzin spędziliśmy w bezruchu. Obserwujemy więc ostatnią sprzedaż bananów i innych przekąsek, czekamy aż pociąg ruszy, zarzucamy na plecy cały nasz dobytek (bardzo się w tamtym momencie ucieszyłam, że nie wzięłam ani jednej zbędnej rzeczy), zgrabnie omijamy budkę strażnika i ruszamy wzdłuż torów do Aguas Calientes.

Mieliśmy do pokonania jedenaście kilometrów. To tak naprawdę niedużo, porządniejszy spacer, jednak trzydziestostopniowy upał i kilkanaście kilogramów na plecach czyniły nasz marsz dość męczącym.

Oprócz batoników z liśćmi koki (smakują jak karma dla chomika) motywuje nas wyłaniający się co chwilę masyw Machu Picchu Mountain, cel naszej skomplikowanej wyprawy. Po trzech godzinach marszu robi się ciemno i zaczynam się zastanawiać czy nie zostaniemy pożarci przez lamy, na szczęście za zakrętem wąwozu w końcu pojawiają się światła Aguas Calientes. Znajdujemy hotel i po szybkim prysznicu (jeszcze chyba nigdy tak się nie cieszyłam z kapieli!) idziemy spać, gotowi na atak na Machu Picchu następnego ranka, o którym opowiem Wam już w kolejnym odcinku.

 


Nudzi Ci się w podróży? Mam idealne rozwiązanie!

[sc name=”Banner”]

 

 

 

Dzięki za lekturę!

Jeśli nie chcesz przegapić moich nowych artykułów, odcinków podcastu czy książek, zostaw swój adres e-mail:

65 thoughts on “Peru: w drodze do Machu Picchu”

  1. O wow, to musiała być cudowna przygoda! Przypomniała mi się nieco książką „Samsara”! :) Ja sama już za tydzień wyruszam w nieznane, a mianowicie do Hong Kongu. Nie jest to oczywiście dzicz gdzieś w Ameryce Południowej, a cywilizowane miasto w Azji, ale i tak spodziewam się sporego szoku kulturowego i całej serii przygód! Pozdrawiam! :)

  2. Joanno, niesamowite zdjęcia! Czytając Twoją relacje, aż sama nie mogę w to uwierzyć, ale czułam jakbym tam była! Czekam na ciąg dalszy z niecierpliwością!

  3. Mój chłopak niecały miesiąc temu wrócił z Peru- dotarł na Machu Picchu właśnie od tyłu. Też zrezygnował z pociągu i szedł wzdłuż torów te 11 kilometrów, które wydają się niewielkim odcinkiem, ale nieźle go zmęczyły ( w pobliskiej jednostce wojskowej poratowali go wodą- podali mu ja w misce(!) w której coś pływało, ale ponoć nigdy woda mu tak nie smakowała, jak właśnie wtedy). Niesamowicie się czyta Twoją relację, niecierpliwie czekam na dalszy ciąg.
    Ania P.

  4. O matko, zmęczyłam się od samego oglądania widoków i twoich niesamowitych opowieści ;) Masz talent Szeherezady :P

  5. No bezczelnie zakończyłaś ten post! Mam nadzieję,że jutro będzie ciąg dalszy? :))) Cudowna wyprawa! Fajnie, że opisujesz dość szczegółowo kolejne wasze kroki, mam nadzieję, że przyda mi się na przyszłość! :) Gosia
    ontheotherhand.pl

  6. Czytając Twego posta przez chwilę znalazłam się na tym „Dzikim Zachodzie”, wyobraziłam sobie podróż nad wąwozem, uczestniczyłam w Waszej pieszej wędrówce, widziałam te bary na dworcu i wszystkie inne miejsca! Rewelacja, dziękuję Ci za to :)

  7. Super tekst, tak lekko sie go czytalo. Bardzo ciekawe wszystko co opisujesz! Dobrze, ze wzielas tylko najpotrzebniejsze rzeczy, bo nie wyobrazam sobie takie marszu- 11km i juz na wysokosci. Nie moge sie doczekac kolejnej czesci. pozdrawiam. Monia

  8. Uwielbiam taki sposób podróżowania :))) Mój urlop już za niecały miesiąc i tylko się nakręcam Twoją relacją chociaż miejsce docelowe zupełnie inne :))) Świetna relacja, czekam na więcej :)

  9. Ale Ci zazdroszcze tej wyprawy zreszta nie pierwszej Twojej… uwielbiam tu zagladac, bo choc sama nie podrozuje to wiem ze czytajac Twoje relacje moge choc na chwile myslami sie tam przeniesc.

    pozdrawiam Kasia

  10. Mam pytanie odnośnie wcześniejszego posta. Jak kształtowała się cena za usługę przewodnika. Czy była zależna od ilości osób czy jednakowa bez względu ile osób brało udział w wyprawie, a może cena zależała od ilości dni „zwiedzania” i co miała wam Pani przewodnik pokazać.

  11. Świetnie się czyta Twoją relację, i zdjęcia jak zawsze oddają klimat:)

    Chylę czoła przed tą podróżą autobusową…;)
    Znam tę przyjemność prysznicową w podróży… Chyba najwspanialszy prysznic w życiu brałąm w jakimś klubie tenisowym w Portugalii, po dwóch dniach z symbolicznym myciem nawilżanymi chusteczkami i dłuuugiej trasie wybrzeżem – z czego ostatnie kilkaset metrów biegiem po plaży, żeby zdążyc do sklepu, z dużymi plecakami (namioty, śpiwory itp)…
    Ale ten prysznic rozpoczął idealny wieczór, namiot na klifie, z widokiem na ocean, winkiem i oliwkami…

  12. Szczerze mówiąc niezbyt podoba mi sie Twój styl i ogólnie outfity ale bardzo lubie Cie czytać, piszesz lekko i zabawnie, a na blogu panuje jakaś taka błoga atmosfera (nie wiem jak ten klimat precyzyjniej określić). Podziwiam też zdjęcia i wzdycham czytając relacje z podróży :) Widać, że przykładasz sie do prowadzenia bloga i że sprawia Ci to przyjemność, tak trzymaj! ;)

  13. Wczułam się normalnie i z ogromną ciekawością czytałam ten i poprzedni wpis! Świetny styl pisania, brawo! Z niecierpliwością czekam na dalsze części!!!
    Pozdrawiam:)

  14. Wiem, że zapewne masz jeszcze wiele postów z Peru, ale może moglibyśmy liczyć na post o tym jak spakowałaś się na taką wycieczkę? I co ewentualnie teraz byś zabrała/zostawiła? Nie wiem jak inni czytelnicy, ale mnie to ogromnie ciekawi! :)

  15. Nie mogę oderwać wzroku od zdjęć górskich krajobrazów, świetne są ! :) Ten pies na pierwszym zdjęciu wygląda samotnie na tle wielkiego budynku ;) Ale te rasy są rzeczywiście dziwne :D

  16. Padam na pysk ze zmęczenia, ale musiałam jeszcze zajrzeć i poczytać. Obłęd, po prostu obłęd! Nie mogę się doczekać moich obiecanych lam! :D

  17. Czy pokażesz nam Limę? Po obejrzeniu w dzieciństwie Luz Marii bardzo mnie to miasto zaczęło interesować. ;-)

  18. jeeeeezu. (tylko ten jęk potrafię powiedzieć po przeczytaniu posta). zazdroszczę Wam tak bardzo, bardzo bardzo bardzo) i zdjecia są oszałamiające. dzięki za to!

  19. Gdy jakiś czas temu weszłam na Twojego bloga pomyślałam, że to zwyczajna strona,ot coś o modzie i mówiąc szczerze nie zachwycił mnie. Co jakiś czas jednak zaglądałam od niechcenia, a Ty zaczęłaś ewoluować. Zaczęły pojawiać się coraz lepsze teksty poparte ciekawymi zdjęciami.Obecnie czekam na każdy wpis i wręcz chłonę każe słowo, zdjęcie. Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia ! :)

  20. Hej :) Bardzo, bardzo zazdroszczę podróży. Chciałabym kiedyś móc doświadczyć tych wszystkich wrażeń, które Cię tam spotkały. Zdjęcia są bardzo naturalne i nie próbują upiększyć rzeczywistości. Duży pluz za słowo pisane i ogólnie całokształt! Naprawdę świetnie się czyta!

  21. prześliczne zdjęcia! jestem zachwycona widokami z gór, są naprawdę prześliczne. widzę, że robisz zdjęcia canonem, czyli obalamy mit, że nikon jest najlepszym aparatem :D
    czekam na kolejny post i kolejne świetne zdjęcia. zazdroszczę przeżycia takiej przygody!
    Pozdrawiam

    swiatkasiencjusza.blogspot.com

  22. Czy wsuwanie tych liści jest… legalne?! ;P Świetne foty, na własne oczy zobaczyłaś to czego ja trochę się boję. Chodzi mi o wyjazd w tamte strony. Czy ten mały, biały piesek nie był trochę smutny? Pozdrawiam i czekam na następne relacje, skądkolwiek :) Vanessa :)

    1. To dosyć skomplikowana sprawa :)O różnicy między koką a kokainą (wyekstrahowaną z liści koki) bardzo dobrze pisał w swoich książkach Cejrowski. Zażywanie liści koki (które co do zasady jest legalne w ściśle wyznaczonych rejonach) jest częścią kultury Indian Południowoamerykańskich. Coś na kształt „naszego” picia kawy. A dodatkowo koka jest źródłem różnego rodzaju mikro i makroelementów w mało zróżnicowanej diecie indiańskiej i wspomaga proces trawienia. „Biały człowiek” niszczy kulturę indiańską w ten sposób, że np. zakłada plantacje (do wiadomych celów), przez co władze (np. Kolumbii) walczą z tym procederem na wszystkich możliwych polach (w tym miedzy próbują zwalczać tradycję wśród Indian).

      Pozdrawiam,
      Kinga

  23. Cześć Asiu.
    Bardzo ciekawie opisujesz swoje podróże, aż chciałoby się tam być. Oprócz kwestii szczepień, które zostały już poruszone, chciałam sie dopytać o inne kwestie bezpieczeństwa. Moja koleżanka wybiera się w sierpniu do Indii, więc automatycznie zaczęłam sie interesowac tematem podróży w tamta stronę.
    Ku mojemu zaskoczeniu zaczęłam być bombardowana informacjami jak to w Inidiach jest niebezpiecznie, szczególnie dla kobiet. Ostetnio w radiu relacjonowano, iż amerykańska turystka została zgwałcona w drodze do hotelu- ale jak tylko rozwinięto temat to okazało się, że jej przypadek to już szczyt głupoty (łapała na stopa tira, którym podróżowało trzech mężczyzn. Nie wiem czego ona się spodziewała, że zaniosą ją bezpiecznie na rękach do hotelu? W Polsce bym na taki pomysł w życiu nie wpadła a czuję się tu raczej bezpiecznie…). Było jeszcze kilka innych przypadków i w moim odczuciu wszystkie były poprostu przejawem głupoty turystek, a media robią z tego aferę „dzikiego kraju”.
    Przepraszam za rozwleczoną opowieść, ale ciekawa jestem jak wygląda to w Peru i generalnie w Ameryce Południowej, czy turyści są narażeni na jakieś większe niebezpieczeństwa, czy to raczej strach przed nieznannym powoduje ogólny lęk przed takimi wyjazdami? Jak byłam rok temu w Izraelu to wyjście z koleżanką na samotny spacer poza hotelem szybko zakończyłyśmy, kiedy wzdłuż ulicy i na balkonach zaczęli ustawiać się mężczyźni we wszystkich przedziałach wiekowych, dosyć mocno zainteresowani naszymi osobami. Oczywiście nic nam się nie stało, ale to chwilowe poczucie niebezpieczeństwa pamiętam do tej pory :)
    Pozdrawiam ciepło, mam nadzieję, że też kiedyś zasmakuję takiej podróży!
    Karolina

    1. Cześć Karolina! Nie wiem jak to wygląda generalnie w Ameryce Południowej, bo byłam tylko w Peru, ale ani przez chwilę nie czułam się w żaden sposób zagrożona – ludzie w Internecie po prostu lubią panikować i tak jak piszesz, przy zachowaniu zdrowego rozsądku nie ma się czego obawiać. Nie byłam nigdy w Izraelu, ale w Maroku miałam podobne sytuacje, które po prostu ignorowałam – w niektórych miejscach kobiety z Europy czy innych części świata przykuwają uwagę, ale zawsze staram się to po prostu zignorować i nie pozwalam takim rzeczom zepsuć mi przyjemności odkrywania danego miejsca.

  24. Pochlonelam od razu drugi post :) Faktycznie masz talent do pisania! Na pewno bede tu zagladac czesciej. Mam jednak kolejne pytanie, jak jest z ta choroba wysokosciowa? Czy faktycznie jest tak zle? Bol glowy, wymoty? Czy tabletki przeciwbolowe sa w stanie sobie z tym poradzic?

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.